Wielce już zastanawiający jest proces finansowania niektórych przedsięwzięć z zakresu kultury przez miasto Chojnice. Powrócić trzeba do tematu książki Kazimierza Kummera. Media informowały o tym, że miasto "sypnęło groszem" i dzięki temu książka ta mogła się ukazać, choć przecież nie została wydana przez miasto, a przez prywatne przedsiębiorstwo.
Mowa o kulturze, gdzie widać swoistą patologię polegającą na tym, że utworzono stanowisko, które zajmuje osoba chcąca w Chojnicach decydować o tym co "naukowe", a co "nienaukowe", co "znaczące", a co "bez znaczenia" i to z pozycji urzędnika miejskiego. Na pewno negatywnym przejawem istnienia funkcji pełnomocnika ds. rozwoju i współpracy naukowej przy burmistrzu Chojnic jest możliwość bezpośredniego wspierania pewnych przedsięwzięć wydawniczych czy kulturotwórczych, które to zwykle podejmowane są w zdrowych społeczeństwach otwartych (obywatelskich) przez organizacje pozarządowe, co nosi znamiona nowego pola walki politycznej ratusza z opozycją - tj. w sferze kultury. Miasto i burmistrz niezdolne do współpracy z niezależnymi środowiskami trzeciego sektora zmuszone były do wykreowania takiej funkcji poprzez rozwiązania instytucjonalne, która pozwoliłaby na znaczną ingerencję w sferę objętą działaniami niezależnych stowarzyszeń i uzyskaniu w tej sferze, dzięki środkom publicznym, inicjatywy i znaczącej przewagi w oczach opinii publicznej, aby działania innych niezależnych ośrodków można było ukazać, jako "margines" tego co "ważne" i "naukowe" (nadając im łatkę "inicjatywy prywatnej", czyli "margines"). Stowarzyszenia te będąc kreatywnymi, i pomimo braku wsparcia finansowego ze strony ratusza, dobrze radziły sobie z odkrywaniem historii czy też innych aspektów życia społecznego. Kummer odkryty przez Wałdocha, byłby Kummerem zapomnianym, bo na taki projekt miasto by już nie "sypnęło groszem". Podobnie zresztą, jak postąpiono ze sztandarem 1 batalionu strzelców, który "odkryty" był przez Arcana Historii, czy z wydaniem książki o Maksymilianie Ichnowskim w który to proces bezprawnie ingerowało swego czasu jedno z chojnickich "reżimowych stowarzyszeń", aby odebrać SAH cenną inicjatywę.
Teza o istnieniu równych i równiejszych w przestrzeni miasta, w sferze kultury i nauki jest jak najbardziej prawomocna dopóki się jej oczywiście nie obali, a żadne dane empiryczne, jak dotąd tezie tej nie przeczą. Czekam na odpowiedzi z ratusza o koszty, jakie miasto poniosło w związku z wydaniem Kummera przez Episteme. Otrzymam być może także i inne szczegółowe dane, które pozwolą na uprawnione wyciągnięcie wniosków wobec stanu spraw i działań ratusza. Jednak w świetle skromności ogólnych środków przeznaczonych na kulturę w Chojnicach w ramach wypełniania zadań publicznych przez organizacje pozarządowe, praktyki "centralnego sterowania" obszarami nauki i kultury przez ratusz, poprzez nadawanie tonu stamtąd, dzięki środkom publicznym w sposób partykularny przekazanym w dyspozycję jednej osoby, jest wielce niepokojącym zjawiskiem, które będzie rzutowało na słabość, miałkość i...małostkowość prowadzonych badań i dyskusji, gdyż "naczelny cenzor miejski" już teraz okazał się być strażnikiem interesów ratusza, a nie koryfeuszem myśli krytycznej i oświeconej. Zdaje się, że zamiast otwarcia na naukę i kulturę obserwujemy, jak burmistrz Finster wkracza w kolejną sferę, której dotąd nie udało się mu okiełznać. Czy możemy sobie wyobrazić taką sytuację, że miasto będzie wspierać młodych adeptów nauki, którzy są "po linii politycznej ratusza", natomiast będzie "sekować" tych o odmiennych poglądach, łącznie z zakulisowymi ingerencjami w ośrodkach akademickich, aby takim osobom zamykać drogę do kariery naukowej? Według mnie, taka własnie grozi nam wizja "rozwoju i współpracy naukowej" w wykonaniu Arseniusza Finstera. W tym kontekście warto zapytać, czy miasto w taki sposób "sypie groszem" tylko na książki? Czy może też "miesza się" w ten sposób w gospodarcze życie miasta i jego mieszkańców? Czy miasto tak zarządzane, jest przejrzyste dla obywateli i inwestorów?
Nauka i kultura pod ratuszowym okiem w mieście przybierze dość złowieszcze barwy, bliskie apologetom wszystkich autorytaryzmów, wszystkich odcieni, na których to garnuszku apologeci ci pozostawali. Otóż w świecie nauki nie wystarczy zwykły telefon od burmistrza jakiegoś miasta do dziekana czy rektora jakiegoś uniwersytetu z listą skarg na obywatela, który jest adeptem nauki. Oczywistym stało się, że takie ewentualne działania muszą przybrać szaty instytucjonalne, a skargi, donosy i plotki muszą płynąć do wskazanych ośrodków na obywateli ex officio. Myślę, że to działanie jest widoczne, jak na dłoni dla ludzi rozumnych, dla ludzi nauki. Dlatego nikt, kto ceni naukę i prawdę, wolność słowa i myśli i jest naukowcem, nie podjąłby się takiego zadania. Miasto może wspierać naukę i kulturę poprzez system sprawdzony i dookreślony prawnie, czyli poprzez granty dla organizacji pozarządowych lub nawet poprzez nagrody dla osób fizycznych, ale nie w sposób, jaki dziś obserwujemy. Nie jest to rozwój i współpraca w obszarze nauki, ale raczej multiplikowanie narzędzi oddziaływania na kolejną sferę życia przez ośrodek żądny posiadania omnipotencyjnych mocy kontrolowania obywateli.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz