piątek, 28 grudnia 2018

Koszty transakcyjne

Wielu nieuważanym Chojnice mogą się jawić jako miasto rozwijające się, tętniące życiem, rozbudowujące się w szybkim tempie. Nawet można na tle miast regionu Chojnice wskazywać jako przykład rozwoju w różnych obszarach.

Niestety rzeczywistość jest być może mniej różowa. Spójrzmy na to hipotetycznie. Żeby zrozumieć rzeczywisty obraz życia gospodarczo-społeczno-politycznego warto się posłużyć takim pojęciem jak koszty transakcyjne, jest to ogół kosztów powstałych z naszej działalności - są to też koszty niefinansowe. Wiele w przeszłości pisałem o "układach władzy", o "siłownikach", ujawniałem fakty o finansowaniu różnych komitetów wyborczych i o możliwych sieciach powiazań na styku polityki i biznesu. Niewiele jednak raz, jeśli kiedykolwiek, odnosiłem te zagadnienia do sytuacji gospodarczej miasta, do położenia obywateli, choć przyglądałem się życiu mieszkańców - pisząc tekst o paradoksie wysokich cen w małych miastach. Dlatego chciałbym dziś skupić uwagę czytelników na zagadnieniu kosztów transakcyjnych. 

Wyobraźmy sobie, że mamy dwie przestrzenie rządzenia - dosłownie, siedzimy za biurkiem burmistrza i mamy takie dwie przestrzenie, niech będzie, że jedna jest po lewej stronie, a druga po prawej przed naszym biurkiem. Po lewej to przestrzeń w której pojawiają się w naszym biurze ludzie biznesu, przedsiębiorcy i my w drodze różnych pertraktacji wiążemy się z nimi różnymi zobowiązaniami, które czasami znajdują odbicie w prawie miejscowym, w uchwałach naszej rady, a czasami nie. Czasami to pewne zobowiązania o których wiemy, że jeśli nie spełnimy ich takimi czy innymi mniej formalnymi posunięciami, to to co jest po prawej stronie - czyli przestrzeń wdrażania prawa, egzekwowania go w przestrzeni lokalnej, po prostu rządzenia w wymiarze administracyjno - prawnym zniknie, bo zostaniemy pozbawieni władzy. I taki obraz ma przed sobą każdy wójt/burmistrz/prezydent. Mają go też zarządy powiatów, i mają go rządzący na innych szczeblach.


I teraz, wyobraźmy sobie, że po tej lewej stronie zjawiaja się od dziesiątków lat ci sami ludzie - oni nam gwarantują zatudnianie znajomych, ciche usługi (w stylu - wakacje, malowanie płotu, opał na zimę, pracę dla teścia, rasowego psa za free, a czasami dobrą kolację i darmowy wypad na narty - co lepsze te same korupcjogenne usługi świadczą sobie ci ludzie z lewej strony naszego rządzenia sobie nawzajem). Stąd po latach po lewej stronie powstaje silny i scementowany układ, który nie ulega zmianie, nawet po kolejnych wyborach. Tam w tej przestrzeni przychodzą do nas ci sami ludzie. Niektórzy z nich stają się naszymi siłownikami wraz z upływem lat - bez tych ludzie nasze rządzenie nie będzie miało szans powodzenia, bo oni wprawiają tę całą skomplikowaną machinę w ruch, łącznie z tym, że tylko w tej przestrzeni możemy znaleźć wsparcie finansowe w okresie wyborczym, itd. Czyli po prawej stronie istnieje nawet względna demokracja, ale po lewej nie ma jej za grosz, tak długo jak siedzimy przy biurku, tam nie będę przychodzić petenci, tam przychodzą klienci, siłowniki i przedstawiciele różnych środowisk, które będę wspierać naszą władzę za mniejsze i większe usługi.Czasami wiąże się to z naszą zgodą na łamanie pracy w podległych spółkach, czasami w zgodnie na płace kominowe dla "kolegów Tadeusza", którzy w naszych spółkach gminnych zarabiają 4x tyle co wójt. Czasami z przyjmowaniem do pracy gamoniów do machania wajchą za 100 tys. rocznie, różne to są sytuacje, które urągają demokracji, przejrzystości i normalności, ale jak chcemy pozostać u władzy, to godzimy to różne mniejsze i większe interesiki i trwamy przy władzy. A koszty jej dzierżenia wzrastają. Jedną z ich usług, którą nam niemal gwarantują, jest mobilizacja w okresie wyborczym - całe zastępy ich wujów, córek, zięciów, braci, sióstr, i innych powinowatych pójdzie oddać karnie na nas głos, bo wiedzą, że jak lud wymieni nas przy tym biurku, to oni mogą stracić źródło życia. Niestety utrzymanie takiego gmachu władzy niesie za sobą koszty dla prawej strony -tzn. czasami wiąże się to z naginaniem prawa, czasami z dostosowywaniem go do potrzeb lewej strony, a płacą za to wszyscy obywatele, którzy nie mają dostępu do naszego biurka i ucha, ci którzy są zwykłą masą. Czasami wiąże się to z krępowaniem przez nas wolności słowa, atakami na III sektor, społeczników, podrzucanie świń, współpracę z wymiarem sprawidliwości w celu unieszkodliwiania przeciwników politycznych. Przecież nie możemy pozwolić, żeby ktoś zaczął badać, to co robimy, żeby ktoś poinformował opinie publiczną o sprawach, o których sami nie chcemy pamiętać stając przed lustrem. W jaki sposób masa płaci za tak realizowaną władzę? 


Masa płaci w tej postaci, że takie system władzy, jak i każdy inny, wymaga ponoszenia kosztów transakcyjnych - to jest suma kosztów utrzymania władzy, do tych kosztów możemy zaliczyć na przykład koszty wynikające z naszego zapóźnienia technologiczne w gminie lub powiecie, ale i z problemów demograficznych, albo z powodu słabej infrastruktury. Z tym tylko, że to my będąc zwornikiem władzy i tych dwóch przestrzeni wypełniania władzy stajemy się problemem systemu w którym jesteśmy rządzącymi. Zwyczajnie nasza władza staje się droga, a koszty utrzymania i wykonywania władzy przewyższają rzeczywiste i potencjalne przychodu i możliwe zyski z jej pełnienia dla lokalnej wspólnoty. Tych kosztów nie liczy się tylko w pieniądzach, te koszty liczy się w ludzkich życiach, w liczbie zachorowań na raka - bo godzimy się na to, żeby wokół szpitali lokalnych narastał nepotyzm, czy też w innych przestrzeniach, bo godzimy się na lokalne oligopole i monopole. Borykamy się z emigracją z naszej miejscowości, odpływem ludzi po studiach, ale wyrażamy na to milczącą zgodę. Podobnie jak i na dziesiątki innych działań władzy, których koszty odczuwamy w portfelu i naszej psychice każdego dnia, po prostu poziom jakości naszego życia nieustannie spada. Godzimy się na brak żłobków, na trwonienie środków publicznych na nieudane projekty, trwonienie czasu przez rządzących, bo oni niestety tkwią w okowach myślenia plemiennego. Wyrażamy zgodę na lokalne synekury, choć tyle o nich rozmawiamy w środowiskach rodzinnych, jesteśmy milczącymi zakładnikami naszej rzeczywistości, aż do stanu w którym nasze codzienne na nią narzekania stają się jedynie zwykłym szumem - nawykiem do którego inni i my sami już przykliśmy, ale który nic nie wnosi. 

To co wyżej napisałem to sytuacja hipotetyczna, ale wyobraźmy sobie teraz, że tak właśnie jest zarządzane nasze miasto - że w tym mieście w którym obecnie nie ma realnej opozycji politycznej, nikt już nie patrzy w sposób permanentny władzy na ręce, koszty transakcyjne dawno przewyższyły zyski z pełnienia władzy przez obecnie rządzących, ale ani się o tym nie dowiemy, ani tego już nie będziemy nawet akceptować - tzn. tej wiedzy, jeśli by ktoś chciał ją nam podać, bo tkwimy przy każdych kolejnych wyborach w ślepej miłości do swych oprawców - kliniczny przykład syndromu sztokholmskiego. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz